Biało-zielone przemyślenia…

          Długo zbierałem się do napisania kilku słów na temat tego, co obecnie dzieje się w polskim sporcie żużlowym oraz we Włókniarzu, któremu kibicuję (jak to się na Śląsku mówi) od bajtla. Po pierwsze tradycyjnie brakowało czasu, a po drugie wolałem poczekać, aby emocje opadły i powietrze zeszło.

        Poniższe słowa są moją przemyślaną subiektywną oceną sytuacji.

         Tegoroczne rozgrywki były delikatnie ujmując specyficzne, gdyż przede wszystkim władze poszczególnych lig zmagać się musiały z potwornymi problemami organizacyjnymi spowodowanymi pandemią. Mimo wielu przeciwności możnym krajowego żużla udało się doprowadzić rozgrywki do końca. I w tej kwestii moim zdaniem należy się tym panom w marynarkach i krawatach nisko ukłonić, gdyż stanęli na wysokości zadania.  W wielu sprawach mogę się z decydentami polskiego speedway’a nie zgadzać, ale w tej kwestii powiem krótko: Szacun!

         Żeby nie było, że jest tak różowo weźmy na tapetę tzw. najlepszą ligę świata. Ta jak co roku próbuje dostosować regulamin do aktualnej sytuacji.  Jedną z nowości był przepis dotyczący „gościa”.  Planowo miała to być recepta na płynne przeprowadzanie rozgrywek w razie gdyby któryś z żużlowców zaraził się wirusem. Niestety przepis nie został dopracowany. Sztabowi cwaniacy w poszczególnych teamach bezwzględnie wykorzystali go do  zatuszowania błędów i niedociągnięć, które popełnili w okresie transferowym.  Uważam, że ten niedopracowany przepis umożliwił mistrzom wykorzystywania regulaminowych kruczków na wzmocnienie składów, a to rzecz jasna już na starcie rozgrywek mało wspólnego ze sprawiedliwością i zasadami fair play.

        Kolejna szpila, którą należy wbić w tyłki włodarzom najwyższej klasy rozgrywkowej dotyczy przepisu o tzw. „mikroruchach” zawodnika na starcie. Szczerze mówiąć ulewało mi się wielokrotnie, kiedy telewizyjni eksperci nierzadko kilkukrotnie zmieniali zdanie czy dany zawodnik powinien być wykluczony z udziału w biegu, „bo drgnął, albo nie drgnął”. Sądzę, że technologia w XXI wieku jest na tyle rozwinięta, iż już od dawna maszyna startowa powinna być zaopatrzona w urządzenie, które rozstrzygać powinno wszelkie wątpliwości dotyczące tematu.  Zastanawiam się tylko dlaczego takiego urządzenia wciąż nie ma w najlepszej lidze świata. Czy jest za drogie? – wątpię. Musi być jakiś inny powód. Nie wnikam jaki, ale liczę na to, że w tzw. martwym sezonie możni i wielcy speedway’a wreszcie takie ustrojstwo przetestują i wprowadzą. Najlepiej już od nowego sezonu.

       I jeszcze po jednym pstyczku w nosy panów w marynarach. Mam na myśli szybkość podejmowania konkretnych i wiążących decyzji zarówno przez arbitrów podczas prowadzenia zawodów, jak i przez władze Spółki odnośnie wydarzeń związanych z odwoływaniem meczów ze względu na złe warunki torowe i sytuacje losowe. Tych ostatnich mieliśmy w minionym sezonie co najmniej kilka. Na decyzje dotyczące przyznania walkowera, bądź ponownego rozegrania danego meczu czasem czekaliśmy kilka godzin, a czasem wiele dni.  Zupełny brak konsekwencji! Czy to było profesjonalne? Moim skromnym zdaniem nie.  

     Pora na podsumowanie sezonu w wykonaniu Drużyny – Klubu, którego jestem kibicem od wielu lat. Częstochowski Włókniarz przed startem rozgrywek stawiany był w roli faworyta do walki o najwyższe cele. Niektórzy już w kwietniu widzieli biało-zielonych ze złotymi medalami DMP na szyjach.  Na papierze wszystko wyglądało OK., ale zbyt długo jestem w tym sporcie, żeby być hurraoptymistą. Żużel rządzi się swoimi prawami, a o wygranej w meczu decyduje mnóstwo czynników.  Dyspozycja zawodnika w danym dniu, stan jego sprzętu, przygotowanie toru

         Ta ostatnio wymieniona składowa stała się pietą achillesową klubu spod znaku lwa. Od kilku lat częstochowski tor sprzyjał ściganiu. To na tym owalu dochodziło do najpiękniejszych mijanek, najzacieklejszej walki, najbardziej brawurowych akcji.  Tor przy Olsztyńskiej był handicapem miejscowych.  Był, bo nagle ni stąd, ni zowąd przestał nim być! Cóż się z nim takiego stało? Ano po prostu nawierzchnia straciła swoje właściwości. Sytuacja stała się niesprzyjająca dla miejscowych. Zawodnicy, których ten tor, ta nawierzchnia były atutem nagle przestali go rozpoznawać. Gubili się na nim „jak Andzia w malinach”  Skończyły się efektowne szarże. Natomiast coraz częściej na Olsztyńskiej oglądaliśmy jazdę „gęsiego”. Zawodnicy oniemiali sytuacją zaczęli zgłaszać problem z torem Prezesowi. Michał Świącik zarządził gruntowe prace mające na celu przywrócenie dawnych właściwości częstochowskiemu owalowi. Szkopuł w tym, że doprowadzenie nawierzchni do ładu storpedowały ulewne deszcze i jak się później okazało poważna awaria urządzeń wodociągowych.  Te fatalne w skutkach wydarzenia spowodowały, że domowy tor Włókniarza wyglądał jak po powodzi. W rezultacie posypały się walkowery i cenne punkty poszły się… Przeszły Włókniarzowi koło nosa. W dodatku wyszło na jaw, że nie zostało oficjalnie zgłoszone dosypanie glinki wiążącej do sjenitu – za co Klub został ukarany. Ponadto w tzw. międzyczasie z klubem pożegnał się szkoleniowiec, doskonale znany w mieście świętej wieży – Marek Cieślak.  Sytuacja była szeroko komentowana w żużlowym środowisku. Na głowę prezesa Świącika posypały się gromy. To on stał się głównym i w zasadzie jedynym winowajcą całej tej nie do pozazdroszczenia sytuacji. Tylko czy słusznie??? Osobiście uważam, że nie. Dlaczego? Ponieważ przekładając sytuację w klubie na niwę biznesową, bo przecież mamy tu do czynienia ze sportem zawodowym, w „firmie”, czytaj Klubie pojawił się kryzys. Kiedy w przedsiębiorstwie dzieje się źle to jego szef – w tym przypadku prezes musi podjąć natychmiastową decyzję – jedną z tych typu być albo nie być. Zatem Michał Świącik wziął całą odpowiedzialność na siebie. Postanowił „naprawić ten tor” by wszystko wróciło do normy, a na Włókniarzu znów było cudowne ściganie.  Wyszło jak wyszło i tego się nie cofnie. Jednak nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.

       Jeśli chodzi o wynik sportowy to tzw. kibice sukcesu nie pozostawiają suchej nitki na działaczach z Częstochowy.  Nie od dziś wiadomo, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ. W zasadzie biorąc pod uwagę fakt, że mimo wszystkich nieprzychylnych okoliczności Włókniarzowi zabrakło zaledwie jednego punktu do awansu do fazy finałowej, to nie można powiedzieć, że był to dla Klubu  tragiczny sezon. Niedosyt jednak pozostał, bo mieliśmy drużynę, która z powodzeniem mogła walczyć o medale.  Ale jak mawia stare przysłowie co się odwlecze…

      Wiosną znów przy Olsztyńskiej zawyją silniki, znów poczujemy zapach przepalonej mieszanki metanolu i oleju. Nasze Lwy znów powalczą o jak najlepszy wynik – było, nie było – w najlepszej lidze świata!  Wierzę w to, że Włókniarz z „Leosiem” Madsenem, „Fredką” Lindgrenem, zaprawionymi w bojach juniorami oraz  nowo pozyskanymi bardzo perspektywicznymi żużlowcami w składzie sprawi nam kibicom niejedną miłą niespodziankę. Tego sobie i wszystkim fanom biało-zielonych życzę.

     PS: I znów będą derby z Apatorem 😉